wtorek, 31 marca 2015

osiem: veritaserum

[Chloe]

            Hogwart przeżył wiele trudnych i przerażających sytuacji. Nawet jeżeli weźmiemy pod uwagę tylko ostatnie stulecie. Pierwsze otwarcie komnaty tajemnic. Pierwsza wojna z Voldemortem. Drugie otwarcie komnaty tajemnic. Druga wojna z Voldemortem. Huncwoci. Bliźniacy Weasley. Związek Rona Weasleya z Lavender Brown.
            Ale nic nie wzbudzało tyle niepokoju ile kłótnia Carrie Gray i Zoey Blake.
            Pierwsze szepty pojawiły się, kiedy usiadły osobno na śniadaniu. Po tym jak nie zajęły tej samej ławki na pierwszych zajęciach plotki zaczęły się rozchodzić, a kiedy Zo zjadła obiad w towarzystwie Albusa Pottera i mojego brata, każdy mówił już tylko o tym, natomiast Hufflepuff postanowił zbudować schron. Po tygodniu gryfoni przygotowali plan szybkiej ewakuacji zamku, którego kopie zajmowały czołowe miejsca w Pokojach Wspólnych.
            Cudownie było obserwować ślizgonki w stanie całkowitej wojny i mieć poczucie, że się do tego przyczyniłam.
- Zgaduję, że maczałaś w tym palce – usłyszałam głos, od kilku dni pojawiający się w moich koszmarach. Zignorowałam więc ucisk w żołądku i starałam się nie okazywać emocji, kiedy leniwym ruchem obróciłam się do tyłu.
            Alex Howell stał swobodnie, trzymając dłonie w kieszeniach wytartych, ciemnych spodni. Kilku siedzących najbliżej mnie ślizgonów, obrzuciło go zaciekawionym spojrzeniem, ale on wydawał się tego nie zauważać. Uśmiechał się lekko, z wyraźną drwiną i przez chwilę miałam ochotę rzucić w niego klątwą.
- Czego chcesz Howell? – mruknęłam z pozorną nonszalancją. Najgorsze co możesz zrobić, to pokazać swojemu wrogowi, że się go boisz. A tak właśnie traktowałam tego głupiego krukona. Był chmurą, przysłaniającą blask mojej zajebistości.
- Och, chciałem ci tylko przypomnieć o naszej randce! – ostatnie słowo wykrzyczał, na tyle głośno by usłyszał go cały stół Slytherinu. Zapadła dziwna cisza, a wszyscy uczniowie wbili w niego przerażone spojrzenia. Brakowało tylko kłębu trawy turlającego się przez przejście między stołami i wycia wilka w tle. Dumnie uniosłam podbródek do góry.
- To nie jest randka, Howell. To jest biznes. Naucz się lepiej odróżniać pojęcia.
- To ja jestem ten inteligentny, zapomniałaś? – wskazał swoją klatkę piersiową, na której dumnie widniał herb Ravenclawu. Zacisnęłam dłonie w pięści, czując narastającą wściekłość. – Ty to ta ładna w naszej relacji – ciągnął niezrażony, a ja zrozumiałam, że miał zapewne problemy ze swoim jestestwem. Nikt normalny nie pchałby się do klatki lwa. A on właśnie to robił.
- Och – westchnęłam ze sztucznym uśmiechem, niezauważalnym gestem sięgając po różdżkę trzymaną w kieszeni szaty. – Nie jesteś taki inteligentny jak myślisz. Inaczej rzuciłbyś na siebie jakieś ochronne zaklęcia.
            Lekki ruch moim magicznym patyczkiem wystarczył, by całe jego ubranie stanęło w ogniu. Siedzące niedaleko drugoklasistki pisnęły przerażone, a prefekt naczelny zerwał się i rzucił w krukona dzbankiem soku dyniowego. Nie zwracając już więcej uwagi na palącego się chłopaka, zabrałam swoją torbę i ruszyłam w kierunku wyjścia, uświadamiając sobie, że lekcja się już zaczęła. Ale cóż, królowa się nie spóźnia. Inni przychodzą za wcześnie.
- To o dziewiątej przy głównej bramie? – usłyszałam jeszcze rozbawiony głos Alexa i z lekkim uśmiechem na ustach, ruszyłam w kierunku lochów.

[Carrie]

            Byłam wściekła. Nie tak jak wtedy, kiedy ktoś przez przypadek rozleje piwo kremowe na twoje wypracowanie. Nie tak jak wtedy, kiedy jakaś dziewczyna podwala się do twojego chłopaka. Nie tak jak wtedy, kiedy masz okres. Nie. Byłam wściekła jak osoba, której ktoś zjadł ostatni kawałek czekolady z Miodowego Królestwa. A to powinno doskonale świadczyć o sile mojego stanu.
            Grupka odważniejszych siódmoklasistów postanowiła usiąść obok mnie w Wielkiej Sali, jednak oddalili się w pośpiechu, dostrzegając moje spojrzenie. Było zabawnie obserwować jak potykają się o własne nogi i nieustannie spadające torby, jednak nie na tyle by jakkolwiek poprawiło mi to humor.
            Powróciłam do mentalnego sztyletowania moich wrogów numer jeden, dwa i chwilowego wroga numer trzy. Bo Zoey była wygnana tylko na trochę. Musiała jedynie przemyśleć swoje zachowanie i przeprosić. Co jak na razie nie szło jej za dobrze, mogłam to powiedzieć po tym jak świetnie bawiła się w towarzystwie tych dwóch pomyłek biologicznych.
            Zacisnęłam dłoń na widelcu i z wściekłością wbiłam go w jajecznicę, którą nałożyłam sobie na talerz, ale której nawet nie ruszyłam. Od kilku dni nie mogłam nic przełknąć.
- Poczta! – pisnęła czwartoklasistka, siedząca najbliżej mnie, z zachwytem wpatrując się w sowy wlatujące do Wielkiej Sali. Średnio zaciekawiona, nie oderwałam wzroku od trójki śliz gonów, jednak westchnienia oraz liczne „ochy” i „achy” zmusiły mnie do chwilowej przerwy w obserwacjach. Rozejrzałam się dookoła i z zaskoczeniem zauważyłam, że do każdego z Potterów oraz Weasleyów przyleciała śnieżnobiała sowa. Cóż, był to z pewnością znak rozpoznawczy ich rodziny. Do nóżek ptaków przywiązane były ozdobne, kremowe koperty o tajemniczej zawartości, którą zapewne każdy w Wielkiej Sali pragnął znać. Z powrotem skierowałam swój wzrok na Pottera i Zo. Dziewczyna próbowała zajrzeć mu przez ramię, by odczytać co kryje tajemnicza wiadomość, ale on ze śmiechem jej to utrudniał. Zmrużyłam oczy na widok tej ckliwej scenki, aż w końcu nie mogąc wytrzymać wyszłam. Nie znosiłam przegrywać i nie mogłam dopuścić do tego by Potter miał nade mną jakąkolwiek władzę. Pragnęłam zwycięstwa, pragnęłam by wszystko wróciło do normy i mogłabym poprosić o pomoc nawet samego szatana, jeśli miałoby to pomóc. I cóż, właśnie to zamierzałam zrobić...
            Ale priorytetem pozostawało dowiedzenie się co jest w tajemniczych kopertach i tylko jedna osoba mogła mi w tym pomóc. Postanowiłam zaczaić się na Jamesa w tajnym przejściu niedaleko Wielkiej Sali. Nasza znajomość budziła i tak wystarczająco dużo kontrowersji i plotek. Ostatnio jakaś puchonka zapytała się mnie nawet, czy faktycznie jest tak "dobry", jak słyszała. Przywrócenie jej słuchu zajęło naszej szkolnej pielęgniarce pięć godzin.
            Znudzona oparłam się o ścianę, modląc się w duchu by James pospieszył się i nie zechciał pożreć dzisiaj całego stołu Gryffindoru razem ze wszystkimi jego uczniami. Czarnymi paznokciami wystukiwałam nerwowy rytm na zimnej ścianie, przyglądając się przez zaczarowany mur wychodzącym ze śniadania czarodziejom. Jednak zamiast wyczekiwanego przeze mnie Pottera, pojawił się jego młodszy irytujący brat i to z moją przyjaciółką przy boku.
- Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć? – warknęła ostro Zo, marszcząc czoło. – Jaki ty jesteś irytujący...
- Spokojnie, wierz mi, dowiesz się. W sumie cała sprawa bardzo się ciebie tyczy...Ale w odpowiednim czasie – Al uśmiechał się z wyraźnym zadowoleniem.
- Skoro to moja sprawa to powinieneś mi powiedzieć. Mam ci spalić ubranie, jak Malfoy temu biednemu krukonowi?
- Bez obrazy dla ciebie – objął ją ramieniem, na co mój pusty żołądek przewrócił się do góry nogami, a policzki zapłonęły z wściekłości. – Ale zdolności magiczne tej małej cholery są poza twoim zasięgiem.
- Nienawidzę cię – burknęła, jednak o dziwo nie usłyszałam w tym stwierdzeniu zwyczajowej pogardy. Działo się źle. Spędzała z nim za dużo czasu i zaczynała się do niego przekonywać. Musiałam więc reagować szybko.
- Kochasz to! – ryknął śmiechem chłopak i zniknęli mi z pola widzenia. Osunęłam się po ścianie, tworząc w myślach akcję ratowniczą. Jak przed chwilą mogłam zobaczyć, liczyła się każda minuta.
- Potter! – wyskoczyłam na Jamesa, który pisnął niczym mała dziewczynka i zaczął nerwowo oddychać.
- Ty! – warknął, wskazując mnie palcem. – Nie rób tak więcej!
            Wzruszyłam ramionami, zbytnio nie przejmując się jego stanem zdrowotnym, ani tym bardziej psychicznym, bo tu miałam pewność, że nic nie funkcjonuje normalnie. Przyparłam go do ściany i wbiłam różdżkę w jego aortę.
- Co jest w tych cholernych kopertach?
            Chłopak westchnął cierpiętniczo i delikatnie odsunął mnie od siebie. Potarł szyję, drugą ręką wyciągając z kieszeni spodni wygnieciony, kremowy kawałek papieru.
- Można było po prostu poprosić, przyjaciółko – zaakcentował ostatnie słowo, próbując mi w ten sposób przypomnieć, że nasze relacje się zmieniły i nie muszę już korzystać z siły fizycznej by coś od niego otrzymać. Machnęłam tylko ręką, wbijając wzrok w trzymane...zaproszenie?
- Serdecznie zapraszamy pana Jamesa Pottera wraz z osobą towarzyszącą na przyjęcie z okazji urodzin Molly Wea...- podniosłam wzrok i wbiłam go w znudzonego gryfona. – Co to jest?
- Babcia to kobieta o sędziwym wieku. Każde jej urodziny to niezła impreza, w razie jakby miały się okazać tymi ostatnimi – mruknął wzruszając ramionami, a ja niemal się uśmiechnęłam, jednak zaraz potem sobie coś uświadomiłam.
- Potter...- warknęłam widać dość groźnie, bo chłopak natychmiast się wyprostował i spoważniał. – Albus weźmie Zoey. Ona będzie jego osobą towarzyszącą. Chce ją przedstawić waszej pieprzonej rodzince!

[Scor]

            Jestem zwycięzcą, mruknąłem do swojego odbicia w lustrze i uśmiechnąłem się szeroko. Lubiłem to sobie powtarzać. Była to taka mantra, która pozwalała mi przechodzić z roku na rok, wygrywać mecze Quidditcha i zdobywać dziewczyny. Tym razem jednak jej właściwości przydały się do innej kwestii: utrzymanie trójki kuzynek w nieświadomości, że wszystkie spotykają się z tym samym chłopakiem.
            Z Lily spędzałem naprawdę przyjemne wieczory, za co zresztą oberwałem nieźle od Ala, w którym odezwały się braterskie uczucia. Twierdził, że nie obchodzi go z kim szmaci się jego siostra, ale ja mam trzymać się z daleka. Przekonałem go jednak już po dwóch szklankach ognistej, aby dał mi wolną rękę, przypominając, że to właśnie ona ukradła mu Mapę Huncwotów, czego nigdy jej nie wybaczył.
            Lucy robiła mi zadania domowe i była w tym naprawdę cudowna. Za ostatnie wypracowanie z transmutacji otrzymałem Wybitny i profesor Vinnence, niemal popłakał się z zachwytu, że jego „niesamowicie zdolny uczeń” w końcu się przykłada.
            A Rose...Cóż, ten rudzielec był skomplikowany, ale właśnie z nią najbardziej lubiłem spędzać czas. Jasne, Lily była świetna w...pewnych rzeczach, jednak chodziło tylko o cielesność. Lucy przydawała mi się, ale była zbyt porządna i nieśmiała. A Rose...
            Siedziała na skraju Zakazanego Lasu, dokładnie tam gdzie byliśmy umówieni. W ciemnozielonym płaszczu, który pasował do jej włosów, wyglądała naprawdę uroczo i może gdyby miała inne nazwisko, a nasza relacja inną historię...Cóż, to mogła być moja wina. Nigdy nie dałem jej wytłumaczyć dlaczego chciałaby się ze mną umówić. Po prostu uciekałem, krzycząc by brała Albusa i zostawiła mnie w spokoju. A okazało się, że jest naprawdę interesującą i uroczą rozmówczynią.
- Cześć, Rosie – objąłem ją od tyłu i pocałowałem w policzek. Pachniała strasznie charakterystycznie lawendą i Gryffindorem. Na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
- Hej, Scor – obróciła się tak, że staliśmy teraz twarzą w twarz. - Co u ciebie?
- Teraz wszystko dobrze – pogłaskałem ją po plecach, z satysfakcją obserwując jak rozluźnia się i wzdycha głęboko. Znałem się na kobietach, wiedziałem co mówić i co robić. Łagodnym ruchem przyciągnąłem ją bliżej siebie i nie widząc protestu, pocałowałem. Odpowiedziała natychmiast, wplatając dłonie w moje jasne loki, delikatnie je ciągnąc. Smakowała naprawdę dobrze. Za każdym razem miała na ustach inny błyszczyk i za każdym razem było to odkrywanie czegoś zupełnie nowego. Uwielbiałem zgadywać czy będą to truskawki czy asfodelus.
- Dlaczego nie powiemy wszystkim o naszym związku? – jęknęła cicho, kiedy w końcu obojgu nam zabrakło tlenu. Oparła swoje czoło o moją klatkę piersiową. Wzmocniłem uścisk, licząc, że po raz kolejny uwierzy w moją wymówkę.
- Połowa dziewczyn w Hogwarcie rozerwałaby cię na strzępy, łącznie z twoimi kuzyneczkami. Nie mówiąc już o tym, że nasze rodziny padłyby na zawał.
- Nie boję się ani dziewczyn, ani naszych rodzin – warknęła buntowniczo, marszcząc czoło. – Jakoś przeżyli twoją przyjaźń z Alem.
- Ale to zupełnie inna kwestia – przeciągnąłem kciukiem po jej dolnej wardze. – Przecież wiesz.
- Wiem – westchnęła. – Przepraszam. Najważniejsze, że cię mam – uśmiechnęła się, a w jej oczach pojawił się błysk, z którym było jej naprawdę ładnie. Przez chwilę poczułem wyrzuty sumienia, wiedząc, że prawda, kiedy już się wyda, złamie jej serce. Jednak po chwili natychmiast mi przeszło, bo przecież jak każdy porządny ślizgon, ja nie posiadałem takiego organu.
- No jasne, że mnie masz!
            Z dziecięcą ufnością objęła mnie w pasie. Ech, jeszcze będzie mnie przeklinać.

[Carrie]

            - Cześć.
            Z pozorną obojętnością opadłam na szmaragdowy, miękki fotel w Pokoju Wspólnym Slytherinu. Kiedy czasy są ciężkie, ciężkie są i rozwiązania i oto przyszedł czas, gdy musiałam zwrócić się o pomoc do Szatana.
- Słucham cię uważnie – Chloe wyprostowała się na swoim miejscu i z wdziękiem założyła nogę na nogę. Dłonie spokojnie położyła na kolanie i przez chwilę poczułam się jak u psychiatry lub na rozmowie o pracę.
- Potrzebuję veritaserum – mruknęłam cicho, rozglądając się dookoła, uważając by nikt nie usłyszał. Malfoy uniosła do góry jedną brew, zachowując jednak kamienny spokój.
- Dla Zo czy Albusa? – westchnęła, odgarniając włosy na plecy. Nawet nie byłam zdziwiona skąd wie. Ona po prostu wiedziała wszystko.
- Dla Albusa. Muszę się dowiedzieć czym ją upił.
            Dziewczyna przez chwilę wpatrywała się we mnie ze zmarszczonym czołem, a każda sekunda wydała mi się być wiecznością. W końcu jednak skinęła głową.
- Dobrze. Jednak oczywiście przysługa za przysługę.
            Przerażona przełknęłam ślinę, ale wzruszyłam ramionami. Wiedziałam, że młoda Malfoy nie działa charytatywnie.
- Jasne. O co chodzi?
            Ku mojemu zdziwieniu na jej porcelanowych policzkach pojawiły się delikatne rumieńce, jednak jak zwykle zachowała pokerową twarz.  Zmrużyłam oczy przyglądając jej się podejrzliwie, kiedy widocznie zawahała się nad swoją prośbą.
- Mam pewne...spotkanie biznesowe...
- Co mam przemycić, kogo mam kryć i czy ucierpię na tym fizycznie? – jęknęłam, chowając twarz w srebrnej poduszce. Dziewczyna prychnęła oburzona.
- Masz mi pomóc. To jest spotkanie...w Hogsmead...w weekend...Z takim jednym, strasznie irytującym krukonem...- z każdym słowem coraz bardziej dopasowywała się do zielonej kanapy, na której siedziała, a ja z trudem walczyłam by nie zacząć się śmiać. Miałam jednak pewne obawy co do tego czy przeżyłabym nagłą słabość.
- Masz...- zawahałam się, nie wiedząc jak dziewczyna zareaguje na moje słowa. – Pierwszą randkę?
            Zacisnęła usta w wąską linię, a ja po raz pierwszy spojrzałam na nią zupełnie inaczej. Jasne była postrachem szkoły i najzdolniejszą czarownicą całego pokolenia. Owszem, szantażowała mnie niezliczoną ilość razy i miała na mnie pewnie tyle haków, że do końca życia bym się z nich nie wytłumaczyła. Ale pod tym wszystkim była tylko trzynastolatką. Młodą dziewczynką, która dopiero zaczyna zwracać uwagę płci przeciwnej, która nie ma zielonego pojęcia jak się zachowywać i jest w tym wszystkim tak samo zagubiona jak każda. Może być małoletnim geniuszem zła, ale jest też tylko człowiekiem.
            O mój Salazarze, zaczynam robić się miękka.
- Spotkanie biznesowe! – pisnęła, zaciskając dłoń na różdżce.
- Jasne – szybko się zgodziłam. – Spotkanie biznesowe! Więc...pomóc ci się przygotować?
- Dostaniesz za to veritaserum – mruknęła tylko. Skinęłam głową, uśmiechając się szeroko, a potem zrobiłam coś, co zaskoczyło także mnie, ale przejęłam ten nawyk od Jamesa. Nachyliłam się i krótko przytuliłam blondynkę.
- To będzie najlepsza pierwsza randka na świecie! – zaśpiewałam, a ona nawet nie zdążyła poprawić mnie na „spotkanie biznesowe”.
- JAKA RANDKA? – przerażony głos Scorpiusa Malfoya rozległ się echem po całych lochach.  

[Scor]

            Biegłem po korytarzach Hogwartu zmierzając do Pokoju Wspólnego Ravenclawu. Jakiś małoletni krukon chciał się umówić z moją małoletnią siostrą?! Przez tą jej naturę szantażystki często zapominałem ile ona ma lat, ale na Dziadka Lucjusza! Chloe to tylko nie do końca niewinna trzynastolatka! Ja w jej wieku...Na pewno nie siedziałem grzecznie w dormitorium, ale ja byłem chłopakiem! Nie obchodził mnie za bardzo fakt, że była pieprzonym geniuszem. Nawet najlepszymi czarami nie mogłaby się obronić przed napalonym dupkiem.
- Czy możesz mi powiedzieć, co ty chcesz zrobić? – niewiadomo skąd, obok mnie pojawił się Albus, wyjątkowo spokojny jak na zaistniałą sytuację.
- Nie widać? Idę postraszyć tego małego gnojka, który chce zranić moją małą siostrzyczkę!
- Twoją małą siostrzyczkę, która potrafiłaby jednym zaklęciem załatwić wyszkolonego, dorosłego czarodzieja? – ironia w jego głosie irytowała jak nigdy. – No tak, to ma sens.
- Jestem za nią odpowiedzialny! – warknąłem w stronę przyjaciela. – Jestem jej bratem i to mój obowiązek, rozmówić się z tym...
- To tutaj – Potter przerwał mi przemowę i przytrzymał za koszulę, a ja dopiero zorientowałem się, że trafiliśmy.
- No i świetnie! – zawołałem i zastukałem kołatką. Al oparł się o ścianę i z wyraźnym rozbawieniem obserwował moje poczynania. Mogłem mu złośliwie wypomnieć jego niedawną interwencję dotyczącą Lily, ale to on był dupkiem w tej relacji.
- Co ma szyję, ale nie ma głowy? – oni myśleli, że mogą mnie powstrzymać głupim pytaniem?
- Macica! – warknąłem. – A teraz otwieraj mi te pieprzone drzwi, bo muszę wytargać Alexa Howella z jego dormitorium.
- Poprawną odpowiedzią była butelka, ale niech ci będzie...- westchnęła obrażona kołatka, a drzwi się otworzyły. Kątem oka zerknąłem na duszącego się ze śmiechu Albusa,  który z trudem poczłapał za mną do dormitoriów piątej klasy.
- Alex Howell! – ryknąłem, wchodząc do środka bez pytania. Niemal wszystkie młodziki stanęły na baczność, z wyjątkiem jednego, wyglądającego najbardziej niebezpiecznie i już wiedziałem z kim mam rozmawiać. – Ty! Wstawaj!
            Pseudo buntownik wstał i z uśmiechem na ustach stanął przede mną. Był tylko pół głowy niższy. Czy jego w dzieciństwie karmili szkiele wzro?
- Malfoy. Co cię do mnie sprowadza?
            Nie podobał mi się. Był zbyt pewny siebie. Zbyt buntowniczy. Zbyt trudny do kontrolowania.
- Nie możesz wyjść z moją siostrą. Randka jest odwołana! – obwieściłem, obrzucając go pogardliwym spojrzeniem. Chłopak zmrużył oczy i założył ręce na piersi, przyjmując bojową postawę.
- Ach tak? A dlaczego?
- Bo nie jesteś dla niej odpowiedni! – w jego oczach pojawiła się jakaś niedobra iskra, którą często widywałem w oczach Ala, Carrie czy nawet mojej siostry.
- Nie jestem odpowiedni? – prychnął z ironią godną samego Pottera, który ze śmiechu zajął miejsce na podłodze. – A ty jesteś odpowiedni dla Rose, Lucy i Lily, spotykając się z nimi wszystkimi jednocześnie?
            Otworzyłem usta ze zdziwienia i nawet Albus przestał się idiotycznie rechotać. Młody krukon uśmiechnął się triumfalnie, obserwując naszą konsternację. Poczułem na ramieniu dłoń przyjaciela.
- Stary...
- No wiem – skinąłem głową. Nie miał prawa tego wiedzieć. To niemożliwe. Tylko Al...a dziewczyny nie...- Powodzenia z moją siostrą. Jesteście siebie warci.
            Al pociągnął mnie za ubranie i wyprowadził z Ravenclawu. Nie ogarniałem nic. Czułem się jakby ten małoletni frajer zrzucił mnie z wieży astronomicznej, zaciągnął po schodach z powrotem na jej szczyt i zrzucił jeszcze raz.
- Ten koleś to jej bratnia dusza – jęknął Potter, poniewierając moje biedne zwłoki. – Pomyśl jakimi potworami będą ich dzieci...
            I w tym momencie poczułem ponowny przypływ sił.
- ŻE CO?! ŻE JAKIE DZIECI?!

[Al]

            Byłem kapitanem od dwóch lat, a mimo to niezmiennie przed każdym meczem odczuwałem stres. Ludzie poklepywali mnie po ramieniu i rzucali „będziesz super, Potter”, a ja o tym wiedziałem, jednak to i tak nie zmieniejszało presji. Od kilku lat Puchar wędrował do nas, do Gryffindoru, znowu do nas i znowu strata...Nic dziwnego. Nasza drużyna była świetnie wyszkolona, ale drużyna lwów składała się prawie z samych Potterów. Tym razem jednak graliśmy przeciwko Krukonom, którzy nie mieli czym się popisać w tym sezonie i przegrali nawet z Hufflepuffem. Byłem więc dość spokojny, ale zawsze jakiś niepokój pozostawał.
            Postanowiłem więc przerzucić swoje emocje na coś innego i z uśmiechem zauważyłem Zo, wchodzącą do Wielkiej Sali. Pomachałem do niej, na co ona pokazała mi język i środkowy palec, po czym usiadła na drugim końcu stołu. Jęknąłem cierpiętniczo. Ta dziewczyna była uparta!
- A ty nadal zła? – burknąłem, wbijając palec wskazujący między jej żebra. Skrzywiła się, a w ramach zemsty uderzyła mnie w ramię.
- Tak. Idź sobie.
            Nie mogłem powstrzymać uśmiechu widząc jej zawziętość. Była naprawdę urocza.
- Cóż...szkoda, bo chciałem ci powiedzieć, co było w kopercie.
            Podniosła na mnie swoje brązowe tęczówki.
- Gadaj.
            Zaśmiałem się i chwyciłem ją za rękę.
- Zaproszenie dla mnie i dla mojej osoby towarzyszącej na urodziny mojej kochanej babci, na których będzie cała moja rodzina.
            Zo zmarszczyła czoło, a na jej twarzy widoczna była dezorientacja.
- Ale mówiłeś, że to się tyczy mnie i...- nagłe oświecenie zabłysło w jej oczach. – O nie, Potter! Nie! Nie zgadzam się! Nie będę twoją plus jeden! Tam będą wszyscy...Potterowie. I Weasleyowie – nazwiska mojej rodziny ledwo przeszły jej przez gardło.
            Przewróciłem oczami i przeczesałem włosy ręką. Mogłem się spodziewać takiej reakcji.
- Proszę cię. To jest jedyna opcja, żebym przeżył całą tą imprezę, rozumiesz? Jeśli ty ze mną będziesz...- dodałem, wiedząc, że nie będzie w stanie mi odmówić. Faktycznie, upór w jej oczach zelżał i pojawiło się w nich coś miękkiego, co sprawiło, że skojarzyły mi się one z płynną, mleczną czekoladą.
- Nie mam co założyć – burknęła, a potem zrobiła coś czego bym się nie spodziewał. Położyła mi dłoń na ramieniu i uśmiechnęła się. – Powodzenia na meczu. 
            Odprowadziłem ją wzrokiem do drzwi, co zadziałało na moją korzyść, bo przynajmniej dostrzegłem Carrie Gray, w pełnym sportowym stroju, zmierzającą na śniadanie. Jedną sprawę już załatwiłem. Przyszedł czas na kolejną. O dziwo, dziewczyna również kierowała się w moją stronę, choć zazwyczaj przed meczami się unikaliśmy, by nie zepsuć atmosfery w drużynie naszą kolejną kłótnią.
- Cześć, Potter.
- Gray, zgubiłaś się?
            Przewróciła oczami i spod kurtki wyciągnęła małą butelkę, podobną do tej, którą ojciec otrzymał po Moodym.
- Chciałam tylko życzyć nam powodzenia.
            Prychnąłem rozbawiony i z dezaprobatą pokręciłem głową, ale przyjąłem naczynie i wziąłem łyk. Ognista przyjemnie zapiekła mnie w gardło.
- W sumie chciałem z tobą porozmawiać – mruknąłem nonszalancko. – Ostatnio mieliśmy dość osobliwe relacje. Ale kończę z tym. Poszukaj sobie innego frajera.
            Widziałem jak mieszanka uczuć walczy o dominację w jej oczach koloru burzowego nieba, jednak jej twarz pozostała kamienna.
- To przez Zo?
- Jedzie ze mną na urodziny babci Molly. Będzie przyjemnie spędzić trochę czasu z dala od twojego świdrującego wzroku – uśmiechnąłem się.
- Czym ją zatrułeś, Potter? – warknęła. – Zo nie dałaby się tak łatwo!
- Najlepsze jest, że niczym. Ani amortencji, ani żadne zaklęcie...Tylko uczucia, kochanie. Ale co ty o nich wiesz – poklepałem ją po jasnych włosach. Odtrąciła moją rękę gwałtownym ruchem, a w jej oczach błyszczała wściekłość.
- Cóż, wasza słodziutka randka w towarzystwie twojej rodziny wam nie wyjdzie. Ponieważ ja jadę jako osoba towarzysząca Jamesa – uśmiechnęła się uroczo, ale błyskawice w oczach nieco zepsuły efekt, jaki chciała osiągnąć. – Widzimy się na boisku.

[Chloe]

            - Albus Potter przechodzi dziś samego siebie! Wbił właśnie dwudziestą bramkę w tym meczu! Krukoni nie wiedzą co się dzieje! Jest 230 do 50! Nawet znicz ich nie uratuje...Ale na niego też nie mają co liczyć, bo Carrie Gray już go dostrzegła...Leci...wyciąga rękę...Tak! Slytherin wygrywa 380 do 50! Cóż za masakra! Biedny Ravenclaw...z tego się już nie podniesie!
            Carrie zleciała na ziemię, a w dłoni trzepotała jej mała, złota piłeczka. Drużyna podleciała do dziewczyny i zaczęła ją ściskać, a na boisko zaczęły spływać zielono-srebrne trybuny, w tym także ja.
- Gratulacje – odrzuciłam swoje blond włosy na plecy i uśmiechnęłam się lekko, klepiąc Gray po ramieniu. – Coś mało się cieszysz.
- Chloe...On jej niczym nie zatruł – warknęła mi do ucha, choć wśród tych hałasów i tak z pewnością nikt nic by nie usłyszał. – To jest czyste, rozumiesz? Ona go lubi...A on...On chyba lubi ją.
            Rzuciła miotłę na ziemię i odeszła w kierunku szatni. 

***

Jestem! Żyję! Mam się dobrze, a nawet świetnie!
Oddaję wam rozdział, ale jest niesprawdzony. Zrobię to jutro. 
Do napisania! Oby tym razem szybciej!